Długo zastanawiałam się co, ale postawiłam na zdjęcia z mojej najbardziej udanej sesji jaką do tej pory miałam. :D
A mianowicie:
To miały być zdjęcia w lekko hipisowskim stylu...rozwiane włosy, kwieciste sukienki i mnóstwo rekwizytów. Pogoda była piękna. Spakowałyśmy wszystko w 500 reklamówek (ja i Mariol) i obładowane jak egipskie wielbłądy ruszyłyśmy w świat. Przejechałyśmy 5 km rowerami po czym okropnie zmęczone skręciłyśmy do lasu. Słońce prażyło. Po lesie jechałyśmy jakieś 2 km, co było 100 razy gorsze niż podróż po wcześniejszej trasie. W końcu dotarłyśmy na doskonałe miejsce. Postawiłyśmy rowery i już miałyśmy zacząć się przebierać... a tu plum. Myślałam: "Mały deszcz, szybko przejdzie", a Mariol w optymistycznym nastroju: "Nie przejdzie, zobacz jakie są chmury." No i miała racje, zaczęło lać tak, że uwierzcie, nie chcielibyście stać w taką ulewę w lesie. Padało dobre 40min, a my stałyśmy jak mokre kury z reklamówkami na głowach, daleko od domu, w ciemnym lesie. Pamiętam, że wtedy bardzo bałam się o aparat. Ale przetrwał. I pomyślicie pewnie, że byłyśmy wściekłe... nie... uśmiałyśmy się jak nigdy. To była bardzo fajna, choć nie do końca udana sesja.
Zrobiłyśmy kilka zdjęć, żeby uczcić ten piękny, letni dzień. Mam do tych zdjęć ogromny sentyment. Nie ma na nich hippi-Mariolki ani hippi-Jonhsona... nie ma kwiatków, letnich sukienek i słońca, nie są takie jak chciałam... są lepsze, bo wiąże się z nimi historia. Ta, którą przed chwilą przeczytaliście.

